Piotr Stanisław Król Salonik Literacki Piotra Stanisława Króla
Strona główna
Kilka słów o autorze
Prezentacja prozy
Prezentacja wybranych wierszy
Przeczytaj opowiadanie przy małej czarnej
Nagrania video - fragmenty książek
Recenzje książek autora
Eseje felietony artykuły
Ulubione cytaty
Niezależny Magazyn Społeczno-Kulturalny InterMosty
Salonik Literacki otwarty na dobrą, przemawiającą do nas twórczość Poetów - zapraszam! Goście na Moście Saloniku Literackiego Gościnny Salonik dla młodych, zdolnych, obiecujących poetów Wywiady gospodarza Saloniku Literackiego z ciekawymi ludźmi ze świata kultury Galeria zdjęć autora, najbliższych i przyjaciół
Gdzie można kupić książki autora?
Kontakt z autorem
LEKTURA PRZY MAŁEJ CZARNEJ
Z HUMOREM :)

coffee z opowiadaniem

Piotr Stanisław Król
OJCZYZNA PANA BEKELESSI

        - Pan Bekelessi czeka, czy mam go wpuścić? - Dyrektor Misiak usłyszał na wewnętrznej linii zniecierpliwiony głos sekretarki. Powtórzyła po raz drugi pytanie, gdyż nie doczekała się jak dotąd odpowiedzi. Robert Steven Bekelessi stał za drzwiami jego gabinetu. Stał tam i zapewne szczerzył w radosnym uśmiechu te swoje wielkie, białe jak śnieg zęby. Dla niego czas był rzeczą względną. Będzie czekał cierpliwie i z wyrozumieniem dla jego skołatanych nerwów. Ostatnie ich spotkanie było dla nich obu ciężką próbą. Dla tamtego - można to tak określić - lingwistyczną. Natomiast dla niego... trudno to wyrazić... Oderwał wzrok od telefonu i spojrzał z utęsknieniem w kierunku okna. Trzecie piętro, niech to jasna cholera...! - zaklął w duchu. Ewakuacja nie wchodziła w grę.
        - Pan Bekelessi tu jest panie dyrektorze, czy wpuścić?!
        Sekretarka wyraźnie wykazywała pierwsze objawy histerii. Zapewne uraczył ją znów jakimś miłym komplementem, który został opatrznie zrozumiany.
        - Proszę wpuścić! - Chwilę później drzwi gabinetu otworzyły się na całą szerokość, a w nich pojawiła się rozradowana, ciemna jak bezksiężycowa noc, twarz Roberta Stevena Bekelessi.
        - Jak sie czeszycz moja szef, jak ja sie czeszycz, że na nowo widacz pana! - wrzasnął na cały głos i rzucił się w jego kierunku. Niczym w imadle uścisnął mu oburącz dłoń i zaczął nią potrząsać z taką energią, aż Misiakowi coś zgrzytnęło w barku. - Panie Bekelessi, już wystarczy... proszę usiąść, ja też się ogromnie cieszę - skłamał. - Co pana do mnie sprowadza?
        - Papery ja załatwacz sobie w office i zaraz leczycz tu, bo I'm speak z szef very ochotnie. - Wyszczerzył zęby w radosnym uśmiechu. Obydwaj usiedli po obu stronach zawalonego dokumentami biurka. Było one wątpliwą, ale zawsze jakąś tam osłoną przed wylewnymi napadami braterskiej przyjaźni ze strony gościa, który wygodnie usadowił się na krześle zakładając nogę na nogę. Był ubrany, jak zawsze, nienagannie. Tym razem w jasnobeżowy garnitur, idealnie dobrany odcieniem krawat w białe ukośne paski. Brązowe buty były z doskonałej, miękkiej skóry. Misiak patrząc na niego poczuł się nieswojo w tym swoim pogniecionym, szarym garniturze. Odruchowo podsunął buty pod fotel, choć były one dla tego drugiego w tym momencie niewidoczne. Kiedy ja je pastowałem? - przemknęło mu przez głowę.
        Robert Steven Bekelessi był imigrantem z jednego z najbiedniejszych krajów Afryki. Podczas wielu lat wojaży nie zagrzał nigdzie dłużej miejsca. Trafił w końcu do Polski, gdzie poznał, jak mawiał - "the biggest love", czyli pewną jasnowłosą Marysię z miejscowości Porębusy. Miał z nią małego, czekoladowego brzdąca o imieniu Jaś, z którego był dumny jak paw. Od dłuższego czasu starał się o polskie obywatelstwo. Polska była jego drugą "the biggest love", jak zapewniał z wielką dumą wszem i wobec. Pan Bekelessi odnalazł swoje miejsce na ziemi, swoją ojczyznę. Jak dotychczas dużym problemem był polski język. No i z polskością miał, co i raz problemy, o których istnieniu tubylcy nad Wisłą nie mieli zielonego pojęcia. Pokochał ten kraj, Marysię i Jasia całym sercem. Tylko te problemy... Upatrzył sobie właśnie ten gabinet do ich rozwiązywania. Ostatnim razem problematyka rozbiorów Polski skończyła się u niego stanem niemal depresyjnym, a próba odmiany przez przypadki rzeczownika "rzeżucha" położyła go wraz ze spoconym z wysiłku dyrektorem na łopatki. Na myśl, z czym pan Bekelessi będzie dzisiaj miał "a little problem", Misiakowi ścierpła skóra.
        - I have a little problem...
        - Jezu! - Szybkie zerknięcie w stronę okna po raz kolejny upewniło dyrektora Misiaka o bezsensowności podjęcia próby ewakuacji. - Jaki mały problem, panie Bekelessi? - zapytał ostrożnie, zaczynając jednocześnie w myślach odmawianie litanii do błogosławionych braci i sióstr objętych klauzulą milczenia. Nie pomogło.
        - No, z tym Miczkewyczem, a big polsky był on poeta, yes? Tak mi szef mówycz. Ale on Litwin czy Polak znaczy był? - Pochylił się do przodu i wbił w niego wzrok. Misiak wzniósł oczy w w górę i wziął głęboki oddech.
        - Litwo! Oczyzna moja, tysz jak zdrowi, ile cze czenycz trzeba sze dowi... - Robert Steven Bekelessi deklamował z przejęciem, jednocześnie skierowując oskarżycielsko palec w stronę Misiaka.
        - Panie Bekelessi, a jak tam pani Marysia i mały Jasio! - Ten nagle oprzytomniał, i wykazując się refleksem, zadał pytanie, które niczym koło ratunkowe, pozwoliło uchronić skórę zarówno wieszcza narodowego, jak i jego własną przed dociekliwością nuworysza polskości.
        - Ach, Maryszka i Jaszo... - Westchnął, przewracając i błyskając białkami oczu. - Moja fantastic family! Dziekujem, good som obojga!
        - To wspaniale - stwierdził z ulgą, że polsko-litewskie zawiłości poetyckie zniknęły za horyzontem zainteresowań gościa. - A jak tam polskie jedzenie? Smakuje? - Pomyślał, że ten temat będzie w miarę bezpieczny.
        - Wydzy szef, it's a problem...
        I tu też?! - Misiak jęknął w duchu z rozpaczą. Czy ten człowiek nie ma "a problem" chociaż w jednej sprawie?
        - Byli my z mój friend w Warsaw w restaurant. I my zamówycz: schabofy z kapusta i czysta polish vodka. A kelner nam mówycz - nie ma! Jak to nie ma, ja postestuja! A co jest? A kelner - spaghetti, frutti di mare, wino. Rozumycz szef? A gdzie schabofy, gdzie polish vodka, pytam sze?
        - A jak się nazywała ta restauracja, panie Bekelessi?
        - Jakosz tak... Neapolitanka chyba sze zwacz ona.
        - Tam schabowych nie serwują, trzeba było iść do innej knajpy.
        - Byli my w kilku, schabofy nie ma. Ale za to Maryszka in house to mi robycz taka big kotleta! - Złączył swoje wielkie dłonie, chcąc pokazać jego imponujące rozmiary. - A kapusta... mniam, mniam! - Pogładził się po brzuchu i wzniósł oczy do góry błyskając białkami.
        - A wódkę daje? - Misiak zapytał z ciekawością, choć odpowiedź znał z góry.
        - Nieee... - Jego gość pokręcił głową ze smutkiem - Maryszka mówycz, że od vodka ja miecz małpia rozuma. Ja więc iszcz potem do mój sonszad i my robim degustation of polish vodka. I jest okej!
        - I pani Marysia nic nie mówi? Kobiety są bardzo wyczulone na te sprawy. -Przypomniał mu się w tej chwili znakomity instynkt jego własnej żony.
        - O, tak! Kręczy noszkiem, koczyca jedna! Ale my z sonszadem po degustation żujem gumę double mint. I ja jej mówycz, że my podwyższali poziom pH w ustach!
        - I co, wierzy?
        - Nie, nie wierzy... - Bekelessi pokręcił głową. - Nie rozumycz ona, że pH w gęba to very ważna sprawa. Na zęby, wie szef? - Roześmiał się i mrugnął porozumiewawczo okiem. Misiak musiał przyznać, że pan Bekelessi niektóre zwyczaje i zawiłości polskie chwytał w lot. Cwaniak z niego był niezły. Ta rozmowa zaczęła go nawet trochę bawić. Oby tylko nie zaczął z gramatyką polską, bo to działało fatalnie na jego skołatany system nerwowy. Postanowił w pełni przejąć inicjatywę i pokierować dyskusję na, jak mu się wydawało, bezpieczne tory. Jakiś czas temu omawiali temat obowiązku obronności kraju przed wrogiem zewnętrznym. Pan Bekelessi zamierzał być jak najlepszym obywatelem swojej wybranej ojczyzny i koniecznie chciał wiedzieć - "kogo ma on w morda lacz i kto na Polske dybuje". Nie skończyli tematu, bo było już późno i musiał zdążyć na autobus do tych swoich Porębusów. Co mi szkodzi, rozwiniemy tamten temat - pomyślał. Czuł się w nim bezpiecznie. W końcu był przecież podporucznikiem rezerwy!
        - A jak zapatruje się pan na sprawę bezpieczeństwa Polski. Orientuje się pan zapewne już, co nieco w tym temacie. W jakich jesteśmy strukturach wojskowych, NATO...
        - Oczyzna w niebezpieczniku! Kto dybuje?! - Bekelessi wrzasnął na cały głos i zerwał się błyskawicznie z miejsca. Misiakowi wyleciała filiżanka z ręki i zalał się kawą, a lewa powieka zaczęła mu znów drgać. Ostatnio coraz częściej miewał ten nerwowy tik.
        - Co pan wyprawia! - krzyknął. Pożałował natychmiast "bezpiecznego tematu". W drzwiach pojawiła się sekretarka, przerażona dobiegającym hałasem z gabinetu szefa. Zlustrowała swoimi wyłupiastymi oczami pomieszczenie i zapytała, czy ma wezwać ochronę. - Nie trzeba pani Basiu, nie trzeba, omawiamy tylko z panem Bekelessi sprawy obronności kraju... - Starał się ją uspokoić jednocześnie wycierając chusteczką ciemną, mokrą plamę na koszuli. Pan Bekelessi miał wciąż uniesione do góry zaciśnięte pięści, najwyraźniej gotowe do spełnienia obowiązku wobec nowej ojczyzny.
        - Pani bycz spokojna, my som gotowi na wszystko! - zapewnił ją chrapliwym głosem, ściągając przy tym groźnie brwi. Czmychnęła natychmiast z powrotem zatrzaskując drzwi. Ponownie usiedli na swoich miejscach.
        - Kto atakowacz? - padło konkretne i zdecydowane pytanie. Nie czekając na odpowiedź zaczął go przepytywać, wykazując się przy tym niezłą orientacją geopolityczną.
        - Z południa walom Czechy i Slowaki?
        - Nie, z nimi mamy spokój od wieków. W przyjaźni żyjemy...
        - A więc ruskie ze wschoda, tak? - padło kolejne pytanie.
        - Nie ruskie... to znaczy się, z Rosjanami i pozostałymi zza wschodniej granicy też jest na szczęście pokój.
        - Wiem! - krzyknął pan Bekelessi. - Atakujom nasz znów te jebane hitlery!
        - Panie Bekelessi! Jak pan może, co pan wygaduje! - Misiak miał już tego dość. Na szczęście od północy mamy morze - pomyślał z ulgą.
        - Tak mówycz stary Matuszak z Porębusów po degustation of polish vodka, wie pan? On mówycz, że mu te jeba...
        - Panie Bekelessi! Wypraszam sobie! - Misiak musiał zachować godność i powagę urzędu.
        - ...fucking hitlers! - Ten drugi nie dał za wygraną. Misiak wziął głęboki oddech i postanowił wysłuchać do końca, co Matuszak, czy jak tam mu było, miał do tych jeb... - Ugryzł się w język.
        - No, więc one mu dom i stodoła - rozumie szef - rozpier...
        - Rozumiem, rozumiem! - Misiak szybko przerwał te wyjaśnienia. - Widzi Pan, my z Niemcami teraz w pełnej zgodzie żyjemy. Tamte sprawy to stare dzieje, choć w pamięci ludzkiej dalej żyją. Ale rozważmy rzecz, że tak powiem, teoretycznie. Kto był największym wrogiem w pana rodzinnych stronach?
        Ciemna twarz Roberta Stevena Bekelessi zszarzała. Zacisnął pięści, pochylił się do przodu i wysyczał przez zęby - Makulu, zawsze byli to Makulu. Szczerwy jedne, padliny jeba...!
        - Panie Bekelessi! - Misiak przerwał ten wątek, który byłby zapewne długo rozwijany przez jego rozmówcę. - Otóż załóżmy, całkiem teoretycznie oczywiście, że to Makulu atakują nasz kraj, tu nad Wisłą. Co pan wtedy by zrobił, jakby się Pan zachował?
        - Makulu atakujom oczyzna moja, no ja im...! - Bekelessi zerwał się z miejsca z groźną miną i zastygł tak przez dłuższą chwilę z zaciśniętymi pięściami, po czym najspokojniej w świecie usiadł z powrotem, założył nogę na nogę i tajemniczo uśmiechając się pod nosem, zaczął rozglądać się po gabinecie. Misiaka zatkało. Czekał na reakcję. Nic. Robert Steven Bekelessi siedział najspokojniej w świecie i nikogo, ani niczego nie zamierzał bronić.
        - Pan siedzi tak sobie spokojnie? - zapytał ostrożnie Misiak, niczego nie rozumiejąc. Spodziewał się całkiem innej postawy patriotycznej. A tu nic, angielska flegma i obojętność na losy jego ukochanej, jak zawsze zapewniał, nowej ojczyzny. - Makulu idą, panie Bekelessi! A pan sobie tak spokojnie siedzi?
        - Szef pozwolicz, ja wyjasznycz. U nas w Afryka princip, to jest zasada taka: primo - jest family, rodzina znaczy sze, secundo - plemie, dopiero tertio - oczyzna. Znaczy, tu jest tak kolejno: Maryszka i Jaszo, potem Porębusy - plemie znaczy, a oczyzna na trzecim position. Czyli jeśli Makulu atakujom, to ja chowam family w piwnica, biorę maczuga...
        - Maczugę? - Zdumiał się Misiak. - Skąd ma pan maczugę?
        - A, od kibice z Huragan Porębusy. Prosili - naucz nasz english. To nauczyłem. Niewiele chcieli, takie tam podstawowe zwroty bojowe. Powiedzieć jakie?
        - Nie! - Misiak gwałtownie zaprotestował.
        - No i za to dostał ja szalyk fanclubu i wielka maczuga. Oni mówycz na to chyba... bejsbola, czy jakoś tak.
- No dobrze, i co pan robi dalej? Makulu nacierają - ponaglił, bo już sam był ciekawy tej swoistej strategii pana Bekelessi.
        - Maryszka i Jaszo som w piwnica, to ja już mówił, Tak szef? - Misiak przytaknął bez słowa. - Stoje przed house i czekam. Makulu to som czwane hieny - ja iszcz do nich, a oni inna droga wybracz i na moja family...! - wrzasnął na cały głos z rozpaczą. - Niedoczekajom! Ja sobie czekam. Makulu w oczyzna, ja czekam. Makulu w Porębusy, ja czekam. Makulu przed mój house, to ja... - Bekelessi zerwał się gwałtownie z miejsca, rozejrzał szybko i chwycił swój parasol. Wymachując nim, jak wspomnianą maczugą, zaczął wydawać z siebie bojowe okrzyki - Won mi stąd szczerwy, padliny jedne, huuu! You fucking Makulu, wynocha od house, od Maryszka i Jaszo, huhuuu!
        Dyrektor Misiak wpadł w popłoch. Zerwał się z fotela i odskoczył pod ścianę, starając się w nią niemal wbić. Pan Bekelessi biegał po gabinecie goniąc wyimaginowanych Makulu. - Niech się pan uspokoi, niech pan przestanie, na po...! - Misiak wrzasnął przerażony już nie na żarty. Otworzyły się drzwi i wpadła sekretarka. Ujrzała mrożącą krew w żyłach scenę - oszalałego Afrykańczyka i pryncypała, który osłaniając się segregatorem starał się właśnie bezskutecznie wcisnąć w szczelinę za szafą z dokumentami.
        - Dość tego! Wzywam policję! - wykrzyknęła triumfalnie, odczuwając wyraźną satysfakcję, zarówno z faktu, że ten "pokręcony Makumba", jak go określała, znajdzie się za chwilę w bezpiecznym odosobnieniu od "ludzi cywilizowanych", jak i z widoku spanikowanego szefa, z którym ostatnio nie najlepiej jej się układało. W pokoju zapanowała grobowa cisza. Robert Steven Bekelessi zamarł bez ruchu z uniesionym do góry parasolem, zawieszając chwilowo działania wojenne z Makulu, a dyrektor Misiak ocierając pot z czoła, łapał gwałtownie powietrze w płuca i starał się wydobyć z siebie głos. Po dłuższej chwili z trudem wydusił - Pa...pani, Ba... Ba... Basiu...! - wyjąkał, po czym wziął głęboki oddech. - Wszystko w porządku, proszę nikogo nie wzywać. Pan Bekelessi właśnie bronił oczyzna... to znaczy ojczyznę przed Makulu... to znaczy się, przed wrogiem zewnętrznym!
        Obrońca ojczyzny szeroko uśmiechnął się do kompletnie ogłupiałej sekretarki i oświadczył z nieskrywaną dumą - Oczyzne ja jusz obronycz. Wszystkie bezpieczne: Maryszka, Jaszo i szef. Pani tysz bezpieczna!
        Trzask zamykanych drzwi ostatecznie zakończył działania wojenne. Sekretarka Misiaka podjęła twarde postanowienie - nie będzie interweniować, nawet gdyby w tym gabinecie nastąpił desant całej armii pobratymców tego zwariowanego Makumby. Mogą sobie zjeść jej dyrektora. Nawet jest gotowa podać im sól i musztardę!
        Obaj przez dłuższą chwilę wpatrywali się w zamknięte drzwi. Pan Bekelessi odwrócił się w końcu, spojrzał na dyrektora i wyraził zaniepokojenie - Szef sze dobsze czuja?
        - Dobrze sze czuja... cholera! Czuję się dobrze. - Misiak skłamał już kolejny raz. Czuł się fatalnie. Z trudem dowlókł się do swojego fotela. Jego gość usiadł naprzeciwko i z niepokojem wpatrywał się w twarz dyrektora. - Szef nie lubycz wojna, szef spokojna natura...
        - Dość! - Gwałtownie odezwała się w nim duma podporucznika rezerwy. - Czy nie spieszy się pan przypadkiem na autobus? - zapytał z nadzieją.
        - Nie, jeszcze mam duszo time dla szef. - Rozwiał ją błyskawicznie pan Bekelessi.
        - Ale ja mam sporo innych zajęć, muszę jeszcze załatwić to i owo, spotkania, papiery, rozumie mnie pan? - Nie ustawał w próbach.
        - Rozumecz ja dobsze, spotkanie trwa właszne, a papery ja mam dla szef tu do podpisania. - Podsunął pod nos Misiaka dokumenty, z którymi pojawił się dzisiaj w tutejszym Urzędzie Miejskim. Misiak powoli wziął do ręki pierwsze z brzegu pismo i zaczął czytać. Chodziło o pomoc w załatwieniu lokalu na świetlicę w Porębusach dla dzieci z najuboższych rodzin i dofinansowanie ich dożywiania. Afrykańczyk walczy z głodem w Polsce? No tak, bezrobocie w Porębusach jest jedno z najwyższych w województwie - przypomniał sobie ostatnie dane. Popatrzył z uwagą na pana Bekelessi. Ten dalej z troską mu się przyglądał. Sympatyczny ten facet. Co prawda narwany, ale ma dobre serce - pomyślał, po czym wpisał stosowną notatkę w nagłówku pisma i złożył zamaszysty podpis. Nie wie jak, ale wytrzaśnie ten lokal, choćby spod ziemi. Wziął do ręki drugi dokument.
        - A jak tam toczą się sprawy związane ze ślubem? Proboszcz już wyraził zgodę? - zapytał, przypominając sobie perypetie z tym związane, o których rozmawiali jakiś czas temu.
        - Widzi szef, jest mała problema... - wymruczał smutnym głosem Bekelessi.
        No nie! Znów problemy? Były one specjalnością jego rozmówcy.
        - Z czym tym razem?
        - Z owem przykazem: "Miłuja ty Makulu swego, jak sze samego".
        - Bliźniego swego - poprawił mocno zmienioną treść przykazania Misiak. Służył w dzieciństwie do mszy i mógł być w tej dziedzinie ekspertem. Przynajmniej dla pana Bekelessi.
        - No tak, ja sze pytacz proboszcza, czy Makulu tesz blizny som? A on mi mówycz - oczywiszcze, musisz miłowacz Makulu, jak sze samego. Inaczej nic ze szlubu z Maryszka.
        - I co? - zapytał Misiak uśmiechając się pod nosem, wyobrażając sobie dysputę teologiczną. Musiała być porywająca i jednocześnie stanowić niezwykłe wyzwanie duszpasterskie dla tamtejszego proboszcza.
        - Niedoczekanie! - wykrzyknął zdecydowanym głosem pan Bekelessi. - Makulu nie będzie mi blizny nigdy, szczerwa jedna! - zaklął.
        - To ze ślubu nic nie będzie!
        - Dogadamy sze z proboszczem! - Bekelessi mrugnął porozumiewawczo. - Ja wziącz kilka godzin ekstra więcej free lektions dla dzieci w school przy parafia i sze zgodzi! Prawda? Zgodzi sze?
        - Może... o ile nie będzie jeszcze dodatkowych problemów. - Starał się dać mu nadzieję. W końcu darmowe lekcje angielskiego dla tych dzieci z biednych rodzin są więcej warte niż miłowanie Makulu - pomyślał. Słyszał, że pan Bekelessi, jako native speaker był rewelacyjny. Dzieciarnia go uwielbiała.
        - Jest jeszcze a little problem... - przyznał ze skruchą.
        - Z czym tym razem? Z przykazaniem?
        - Yes, z tym... "Nie pożądacz żona Makulu swego..."
        - Po co panu ich żony, na litość Boską! - Zdziwił się Misiak. - Po pierwsze ma pan wspaniałą panią Marysię, a po drugie - one są tak daleko, że nawet gdyby pan chciał to zrealizować, to małe na to szanse!
        - Pan nie rozumycz, u nas od zawsze tak było. Taka jest tradition. A tradition rzecz szwenta jest, prawda? My szli porywacz żony Makulu, a Makulu, szczerwa jedna, porywacz nasze żony. Mój grandfather miecz żona od Makulu...
        - Pana babcia pochodziła z tego wrogiego plemienia? - Misiak wyraził zdumienie. - Nienawidził pan swojej babci?
        - Co takiego?! Mojej kochanej babci Ogabissi? Ja kochacz babcza nad życze moja! - Bekelessi zaprotestował z oburzeniem na takie posądzenie.
        - Myślę, że jednak z tymi przykazaniami nie będzie problemów - uspokoił go Misiak. - A swoją drogą te wasze zwyczaje są zadziwiające. Nienawidzicie się i kochacie jednocześnie. Jak w rodzinie. W końcu przecież jesteście w zasadzie jedną rodziną, nieprawdaż?
        - Z Makulu?! Nigdy! Makulu som a big szczerwiszony, z Makulu zawsze bycz wojna! - wykrzyknął oburzony Bekelessi.
        - No tak... - Misiak machnął z rezygnacją ręką. - Taka tradycja, prawda?
        - Yes, it's a very important tradition! - usłyszał zdecydowane potwierdzenie. - Rozumycz mnie szef?
        - Rozumycz... to znaczy, rozumiem doskonale. Uczęszczam na obowiązkowe lekcje angielskiego. Na jesieni mam egzamin resortowy. Trochę się boję... - przyznał.
        - Nie ma problema, ja szefa korkowacz ochotnie! - Padła natychmiastowa propozycja udzielenia korepetycji z języka angielskiego, który w przeciwieństwie do polskiego, Robert Steven Bekelessi miał opanowany wyśmienicie.
        Chwała Bogu! Jest na szczęście coś, z czym ten człowiek nie ma problemu! - pomyśłał z ulgą Misiak. - Może skorzystam? Jak zawalę ten test, pożegnam się ze stołkiem. Ta jędzowata baba za drzwiami tylko na to czeka.
        Jego gość spojrzał na zegarek i zerwał się z krzesła - I'm sorry, ja musza leczycz, ja obiecał Maryszka kupicz pikuja!
        - Co takiego, pi... co?! - Misiak wybałuszył oczy ze zdziwienia.
        - ...kuja - dokończył pan Bekelessi chwytając jednocześnie jego rękę i energicznie nią potrząsając. Rozległ się ponownie trzask naruszonego, dyrektorskiego obojczyka. - Niech pan już leci - rozległo się błaganie. - Było mi bardzo miło, proszę pozdrowić swoją rodzinę! - rozpaczliwie wykrzyczał ostatnie słowa, starając się wyrwać rękę z żelaznego uścisku, który gruchotał mu górną kończynę.
        - Jak ja sze czeszycz z ta wizyta! Ja być tu za tydzień znowu, po reszta papiera. Do wydzenia! - Robert Steven Bekelessi złapał swój parasol, który przed kwadransem był groźnym narzędziem wojennym oraz podpisane podanie z biurka i za chwilę zniknął za drzwiami. Misiak opadł na swój fotel i roztarł obolałe ramię. Co on miał kupić tej swojej Marysi? - zastanawiał się przez moment. Miało to pozostać dla niego na zawsze nieodgadnioną zagadką. Powoli dochodził do siebie. Miał na to jeszcze cały tydzień czasu. Otworzył szafę, wyjął białą, rezerwową koszulę. Szybko się w nią przebrał, założył krawat i marynarkę po czym połączył się z sekretariatem - Pani Basiu, czy mamy dzisiaj jeszcze jakieś wizyty?
        - Tak, panie dyrektorze - usłyszał ostry głos sekretarki, która zapewne jeszcze przeżywała dramatyczne sceny wojenne, rozgrywające się w tym gabinecie. - Właśnie przyszedł pan Obiselu Hassallawi, czy mam go wpuścić?
        - A był na dziś umówiony?
        - Nie, nie był. Ale mówi, że ma pewien mały problem...
        Dyrektor Misiak powoli wstał zza biurka, podszedł do okna i szeroko je otworzył. Oparł się o parapet i wziął głęboki oddech. Przed chwilą przestał padać deszcz i zza chmur wyjrzało słońce. Powietrze było rześkie, czuć było zapach skoszonej rano trawy. Smukłe topole rosnące wzdłuż parkowej alei lekko kołysały się na wietrze. Na horyzoncie błyszczał niedawno odnowiony dach dzwonnicy kościoła zakonu franciszkanów. To niewielkie miasto, wtopione w mazurski, lekko pagórkowaty pejzaż, od wieków żyło swoim rytmem. Oddalone od wielkiego świata. Czyżby? - zadumał się. Zauważył smukłą sylwetkę mężczyzny w jasnobeżowym garniturze. Wymachując parasolem szybkim, sprężystym krokiem zmierzał w stronę rynku. Nagle zatrzymał się i obejrzał za siebie. Widocznie dostrzegł go w oknie, bo zaczął w jego kierunku machać przyjaźnie ręką. Misiak uśmiechnął się pod nosem i odwzajemnił pozdrowienie. - Witamy w nowej ojczyźnie panie Robercie Stevenie Bekelessi - powiedział cicho.
        - Panie dyrektorze - sekretarka znów odezwała się, tym razem z wyraźną irytacją w głosie. - Pan Hassallawi czeka, czy mam go wpuścić?
        Dyrektor Misiak usiadł ponownie za biurkiem. Szybko i sprawnie uporządkował dokumenty. Następnie poprawiając przekrzywiony krawat odpowiedział - Proszę wpuścić, pani Basiu. Oczywiście! Proszę go tutaj wpuścić.

Chcesz skomentować? Napisz:
[email protected]
(wyraź zgodę na zamieszczenie komentarza na stronie Saloniku)


Copyright by Piotr Stanisław Król   2010-2017
Kontakt z autorem     All right reserved